Jako młoda dziewczyna byłam blisko Pana Boga, choć to nie była dojrzała wiara. W czasie studiów oddaliłam się od Kościoła, ale po studiach znów zaczął się okres poszukiwań i pojechałam na Rekolekcje Ignacjańskie. Nie był to jednak moment przełomu i prawdziwego nawrócenia. Szybko wróciłam do dawnego życia… Poznałam chłopaka, wkrótce zamieszkaliśmy razem, a potem zaczęliśmy przygotowania do ślubu. Kilka dni przed ślubem spowiadałam się u Dominikanów i prawie nie dostałam rozgrzeszenia po tym, jak powiedziałam, że nie żałuję tego, iż współżyję z moim chłopakiem… Doświadczenia związane z przygotowaniami do ślubu odciągnęły mnie od wiary jeszcze bardziej. Po ślubie nie chodziliśmy z mężem do kościoła. Dopiero kiedy urodziła się starsza córka, poszliśmy do księdza, żeby ją ochrzcić, podobnie z chrzcinami młodszej córki i pierwszymi komuniami. Przez cały ten czas deklarowałam dużą niechęć do Kościoła. Żyłam sobie bezpiecznie i spokojnie, Bóg nie był mi potrzebny… Aż któregoś dnia różowa bańka pękła: w piętnastą rocznice ślubu mój mąż wyznał mi, że mnie nie kocha. Mój świat się zawalił, bo do tej pory to on był dla mnie najważniejszy i żyłam w przekonaniu, że nasza miłość jest niezniszczalna i wieczna… Zaczęłam szukać jakiegoś ratunku dla siebie. Ból i rozpacz nie pozwalały mi na normalne funkcjonowanie. Szłam w kierunku duchowości, ale pociągał mnie buddyzm i spotkania z bioenergoterapeutką. Na szczęście przyszła do mnie moja przyjaciółka i zaciągnęła mnie na Mszę z modlitwą uzdrowienia. Ta Msza Święta była przełomem. Siedziałam skulona w ławce i płakałam. Powoli docierało do mnie jak puste było dotychczas moje życie. Po tej Mszy zaczął się mój powolny powrót do Taty. Do Taty, nie odległego, obcego Boga, jakim widziałam Go do tej pory. Ja Mu powiedziałam: „Ok, przyprowadziłeś mnie w to miejsce mojego życia, jestem na dnie rozpaczy. Jeśli mam z Tobą zostać daj mi siły, pomagaj mi i ucz mnie Siebie od nowa”. I tak się zaprzyjaźnialiśmy. Nagle okazało się, że codzienna modlitwa, cotygodniowa Msza Św., spowiedź, rekolekcje nie są problemem i uciążliwym obowiązkiem ale możliwością cudownego spotkania. Pan Bóg mnie prowadził, po kolei pokazywał mi co jest do zrobienia, co jest do naprawienia. Dokładnie w takim czasie jakim było to dla mnie najlepsze. Zaczęłam odmawiać Nowennę Pompejańską w intencji naszego małżeństwa. Po tym stał się cud, mój mąż, który chciał sam jechać z córkami na wakacje, zaproponował, żebym jechała z nimi. W efekcie wszystko się załagodziło, ale szybko nastąpił kolejny kryzys i przez kilka miesięcy spaliśmy w oddzielnych sypialniach, nie odzywając się do siebie prawie wcale. A Pan Bóg działał. Stawiał na mojej drodze ludzi, którzy pokazywali mi co mam w sobie zmienić, aby stać się zdolną do funkcjonowania w małżeństwie. Uświadomiłam sobie, że jednym z największych problemów mojego małżeństwa była moja złość, która wynikała z mojej pychy i niezaspokojonych ambicji. Zdałam sobie sprawę, że próbowałam budować małżeństwo w oparciu o siebie, wszystko kontrolować, wszystko porządkować, wszystkim zarządzać. Dotarło do mnie, że bez Boga moje małżeństwo nie mogło być szczęśliwe. Uświadomiłam sobie, ile furtek dla złego pootwierałam chodząc na jogę, do bioenergoterapeutów, na masaże reiki… Życie z tą wiedzą nie było łatwe: przecież prościej byłoby powiedzieć „to jego wina, to on mnie nie kocha, ja jestem przecież taka fajna i niewinna”
Nasze córki po swoich pierwszych komuniach prócz lekcji religii nie miały kontaktu z Kościołem. Po moim nawróceniu zauważyły zmiany w moim zachowaniu. Zauważyły, że się tak nie złoszczę, że jestem łagodniejsza i szczęśliwsza i że one też chcą takie być. Często rozmawiałyśmy na temat Boga, życia z Bogiem, co On mi daje w życiu. Uświadomiłam im, jak żywa wiara w Boga wyprowadziła mnie z depresji i dała nadzieję. Uświadomiłam im, że nikt i nic nie uwolni ich z poczucia osamotnienia i nikt nie będzie ich kochał tak, jak kocha Bóg. Kiedy moja młodsza córka podjęła decyzję o przygotowaniach do bierzmowania, powiedziała mi, że robi to, bo chce tak zaprzyjaźnić się z Bogiem, jak ja jestem zaprzyjaźniona.
W tym czasie mój mąż wyprowadził się, dowiedziałam się, że kogoś ma. A ja modliłam się za nasze małżeństwo, zamawiałam za niego Msze Św., Msze Św. Wieczyste, pościłam i poszczę w jego intencji. Odmawiam kolejną Nowennę Pompejańską. Codziennie rano kiedy zakładam obrączkę, modlę się tekstem przysięgi małżeńskiej.
Całkiem niedawno mój mąż wyjechał z kochanką na dwutygodniowe wakacje na inny odległy kontynent. Nie wiem co się tam stało, ale prosto z lotniska przyjechał do domu. Zapytał, czy może zostać na noc, bo jest bardzo zmęczony. Od tego czasu przyjeżdża codziennie i odrabia lekcje z dziewczynkami. Zaczynamy ze sobą rozmawiać, troszczyć się o siebie.
Nie wiem, co będzie dalej, ufam Tacie i wiem, że teraz ON jest najważniejszy. Kiedy dopada mnie rozpacz powtarzam na przemian dwie modlitwy: „Boże ufam Ci, wiem, że chcesz dla mnie i mojego męża jak najlepiej. Jeśli on nie wraca do mnie to znaczy, że jeszcze nie jesteśmy na to gotowi. Działaj w nas i wypełniaj nas swoją miłością! Daj nam łaskę przebaczenia!” i „Boże daj mi siłę przetrwać ten jeden dzień. Nie pozwalaj mi bać się tych następnych. Bądź ze mną i nie pozwalaj mi się bać!”
Widząc rozwodzące się małżeństwa, których jest teraz bardzo dużo, dostrzegam, że rozwód jest rozwiązaniem wyrządzającym dużo krzywdy, nigdy tak naprawdę nie uszczęśliwia i nie przynosi upragnionej wolności pozostawia za to gorycz i nienawiść.
Musimy pamiętać, że przysięga małżeńska jest przysięgą złożoną przed Bogiem raz na całe życie i przestanie obowiązywać dopiero po naszej śmierci, a nie po rozwodzie! Dlatego pozostanę żoną mojego męża „dopóki śmierć nas nie rozłączy”.
Chwała Panu!