Mój mąż pił od wielu lat, ale ja nie szukałam pomocy. Bałam się społecznej oceny. Dopiero kiedy zaczął być agresywny, zaczęłam coś robić. Moje dzieci czekały, kiedy wreszcie powiem, że mam tego dość i „wypchnęli” mnie z domu, żebym sięgnęła po pomoc. Trafiłam na dobrych ludzi, którzy uświadomili mi, ile to ja popełniałam błędów. Dotychczas myślałam, że wszystkiemu był winny mój mąż, bo to on pił. Nie działało na niego nic, nie chciał się leczyć i dalej stosował przemoc, ciągle robił mi na złość. Sąd orzekł mu eksmisję z naszego mieszkania. Byłam tak wściekła na to wszystko, co on robi, że było mi wszystko jedno, co się z nim stanie, kiedy opuści nasz dom. Moją złość wzmagała jego postawa: on wciąż powtarzał, że jestem za słaba, żeby go z tego mieszkania wyprowadzić i śmiał się ze mnie, że nigdy tego nie zrobię. Jego zachowanie dodawało mi siły i w końcu z naszym synem wyprowadziliśmy go. Kiedy wyszedł z domu, oboje z synem bardzo płakaliśmy, bardzo to przeżyliśmy. On po tym zachowywał się tak, jakby zawalił mu się świat i ciągle pił. Spędził trzy dni na ulicy, wyglądał tragicznie, gorzej się nie dało. Zrobiło mi się go żal, byłam przerażona, czułam, że musi się coś stać, że ja już nie mogę dalej w to brnąć i zaczęłam odmawiać Koronkę. Po tym mój mąż zwrócił się do nas po pomoc i role się odwróciły. Okazało się że wcześniej znalazł sobie pokój do wynajęcia w innej miejscowości, ale przez te trzy dni przepił wszystkie pieniądze. Pożyczyliśmy mu i mógł tam zamieszkać. Przez dwa lata próbował coś naprawić, ale ja się go bałam. Przestał pić alkohol. Zgłosił się nawet na terapię stacjonarną, ale miał zbyt słabe serce i go nie przyjęli. Był to czas, kiedy poczuł, co znaczy samotność. Szukał różnych pretekstów, żeby mnie do siebie zapraszać, nawet obiady mi robił, dlatego coraz częściej do niego jeździłam. Tam, gdzie mieszkał, miał bardzo niemiłych współlokatorów, co spowodowało, że znaleźliśmy dla niego pokój w naszej miejscowości. Zamieszkał z ludźmi blisko Kościoła, którzy byli bardzo otwarci i nie przeszkadzała im świadomość, że mój maż jest alkoholikiem w tym żeby mógł z nimi mieszkać. Kiedy tu się sprowadził jeszcze poważniej zachorował na serce. Ja cały czas pracowałam nad sobą. Uwolniłam się od żalu, stałam się bardziej otwarta, zdolna do tego, by mówić o uczuciach. Kiedyś tego nie potrafiłam, byłam bardzo zamknięta. Wzajemnie przebaczyliśmy sobie to, co się dotychczas wydarzyło.
Kiedy się rozstaliśmy po eksmisji, myślałam, że już nigdy się nie spotkamy, a coraz częściej się spotykaliśmy. Okazało się, że nigdy nie przestaliśmy się kochać. Zbliżyła nas do siebie jego choroba a czas leczył rany. Inicjatywom męża zawdzięczam to, że byliśmy coraz bliżej, pogodzenie z synem i ze mną.
Mąż bardzo się zmienił. Tak bardzo mu z synem i jego rodziną zaufaliśmy, że chcieliśmy go w tym roku zaprosić na Wigilię. Nie baliśmy się już, że coś złego nam zrobi, ale on umierał i nikt nie był w stanie mu pomóc. Kiedy zrozumiał na czym polega życie, to go Pan Bóg zabrał. Ostatni czas z nim spędzony to były najpiękniejsze chwile naszego życia!
Mąż odnalazł swojego dawnego przyjaciela, któremu czuł się potrzebny. Jego przyjaciel mówił nam o tym, jak mój mąż bardzo nas kocha. Odzyskał nas, przyjaciela, nie odzyskał jedynie swojej rodziny.
Mój mąż nie potrafił wyrażać uczuć przez słowa a jedynie przez zachowania. Kiedy w szpitalu próbował mnie uściskać, czy pocałować… Kiedy o tym myślę, to płaczę. To ja zawsze mówiłam dużo, często pretensje, nieakceptacja, pouczenia, uwagi, a on pokazywał uczucia w gestach, bał się mówić, wyjaśniać, jakby bał się odrzucenia i dałam kiedyś spokój. Zaczęliśmy się oddalać. Wcześniej tego nie doceniałam, nie zdawałam sobie sprawy, że on nie potrafi mówić o uczuciach. Teraz widzę, że ten alkohol pojawił się, bo odsuwaliśmy się od siebie zupełnie niepotrzebnie. Nie powinnam była myśleć tylko o tym, że nas krzywdzi, ale również o tym, dlaczego to robi? Gdybym wtedy wiedziała, co wiem dzisiaj, nasze życie by się zupełnie inaczej potoczyło. Dopiero po rozstaniu zdaliśmy sobie sprawę, co tak naprawdę straciliśmy i jak bardzo się kochaliśmy.
Dziś uświadamiam sobie, że zabrakło z mojej strony zatrzymania się nad nim, próby zrozumienia i zaakceptowania go takim, jakim był. Cieszę się, że ostatnie chwile jego życia spędziliśmy razem okazując sobie, jak zawsze wiele dla siebie znaczyliśmy. Umarł z świadomością, że go nie odrzucamy.